Nawigacja
Marcin Grabowski: Wrzosowiska i Watty - wędrówki na brunszwickim Erasmusie
Semestr zimowy 2009/10 spędziłem jako stypendysta programu Life Long Learning Program - Erasmus na Uniwersytecie Technicznym w Brunszwiku (Braunschweig). Wybór uczelni był dosyć przypadkowy - najistotniejsza dla mnie była renoma uczelni i treści przedmiotów. Przy okazji jednak liczyłem, że zawsze w okolicy coś interesującego się znajdzie. Przyjechałem tu nie znając nikogo - było to trochę jak zaczynanie życia na nowo. Lubię podróżować - postawiłem więc sobie za cel, aby w miarę możności w każdy weekend wybierać się gdzieś w jakieś miejsce w Dolnej Saksonii. Wcześniej wiedziałem o niej właściwie tylko tyle, że stolicą tego bundeslandu jest Hanower.
Początkowo nastawiałem się głównie na piesze wędrowanie, jednakże gdy nadarzyła się okazja wypożyczyć od znajomego narty biegowe, skrzętnie ją wykorzystałem. W końcu też wsiadłem na rower i objechałem okolicę. Po uiszczeniu opłaty semestralnej uzyskuje się możliwość podróżowania bezpłatnie koleją po całym landzie - jako rdzenny poznaniak musiałem mieć pewność, że mi się to zwróci, stąd dodatkowa motywacja do wędrówek;-)

Pustać Lüneburska
Lüneburger Heide na polskich mapach nazywa się Pustać Lüneburska. Gdy dawno temu pierwszy raz spotkałem się z tą nazwą, nie miałem zielonego pojęcia cóż to za obiekt owa "pustać". Jakoś zaskakująco nie nasunęło mi się nawet oczywiste skojarzenie ze słowem "pusty" tudzież "pustynia". Teraz, podczas pobytu w Brunszwiku, nadarzyła się okazja do odwiedzenia tego intrygującego miejsca i przekonania się na własne oczy co to jest - nie pozostało mi nic innego jak wsiąść w pociąg i po kilkugodzinnej podróży wysiąść w miasteczku Schneverdingen.

Schneverdingen po pierwszym spotkaniu nasunęło mi skojarzenie z amerykańską prowincją z filmów: bogate świąteczne ozdoby, dobre terenowe samochody i ten klimat, który zdradzał, że za rogatkami miejscowości, kryje się dziki, rozległy, niezurbanizowany teren.
Pustać Lüneburska to w istocie jedyny ocalały do dziś fragment wielkich wrzosowisk, które do końca XVIII w. pokrywały większą część północnych Niemiec.

Moja piesza wędrówka (30 km) miała miejsce 5 grudnia 2009, więc była to już zaawansowana jesień. Gdy zaraz za podmiejskim lasem moim oczom ukazał się bezkresny teren pokryty wrzosami w kolorze brunatnej, zakrzepłej krwi, nad którym wisiały deszczowe chmury, byłem pod dużym wrażeniem. Po przyjrzeniu się bliżej tablicy z mapą (nota bene mocno naznaczonej zębem czasu), ruszyłem przed siebie zostawiając miasto za plecami. Z początku droga nużąco prowadziła prosto jak strzała. Gdzieniegdzie samotne, niewysokie drzewa, a w dali trochę bardziej pofałdowany teren. Po bokach drogi, co jakiś czas tabliczki, z prośbą o niezbaczanie ze szlaku. W miarę z upływem czasu, wiatr przybierał na sile - jakby coś chciało mi dać do zrozumienia, że jestem tu nieproszony.

Pierwszymi stworzeniami jakie napotkałem na swojej drodze, a dokładniej w jej pobliżu, było stado pasących się owiec. Nie mogłem jednak dostrzec pasterza - sądzę jednak, że on gdzieś tam był. Właściwie nie wiadomo czy spotkanie wędrowca w tej aurze byłoby czymś przyjemnym... - sceneria z pewnością mogłaby posłużyć do nakręcenia niektórych epizodów filmu "Jeździec bez głowy"... Dalej też, z wyjątkiem pobliża wioski, która leżała na trasie mojej wędrówki, nie spotkałem nikogo na szlaku.

O Lüneburger Heide krążą legendy, że pochowano tu w bezimiennej mogile Heinricha Himmlera - szefa hitlerowskiego SS, dzięki czemu teren ten stał się miejscem kultu jemu podobnych. Gdy więc natrafiłem na głaz, na którym wyryty był symbol zbliżony do swastyki (wyglądający jak N przekreślone pionowo), poczułem się dziwnie. Mógł to być tzw. wilczy hak, symbol Hitlerjugend - choć skądinąd dowiedziałem się, że publiczne eksponowanie tego znaku w dzisiejszych Niemczech jest zakazane...

Celem mojej wędrówki było najwyższe wzniesienie tego pustkowia, wznoszące się na wysokość 169 m n.p.m. i stanowiące - jak się okazało - świetny punkt widokowy: Wilseder Berg. Pokonując ostatnie metry drogi na szczyt byłem już świadom, że nie zdążę na miejscowy autobus, który mógłby mnie zawieść do najbliższej stacji kolejowej. Obserwując pogarszanie się pogody, która mimo to jednak pozostawiła mi dobrą widoczność obmyślałem, jaki wariant drogi powrotnej obrać, mając do dyspozycji właściwie tylko swoją pamięć co do tego jak wygląda teren oraz wyryte w kamieniach informacje gdzie i jak daleko jest.

Przecinając kolejne szosy, przy nieustannie padającym deszczu, zastanawiałem się czy może spróbować złapać "stopa". Zarzuciłem jednak ten pomysł, przypominając sobie niejeden kryminał, który zawierał w sobie podobny motyw w podobnej scenerii - czy ktoś by brał autostopowicza z wrzosowiska?

Morze Wattowe
Czy jest wśród Was ktoś, kto tak jak ja, choć raz w życiu zastanawiał się nad fenomenem zjawiska przypływów i odpływów? Sądzę, że większość z Was, gdyby miała okazję udać się w miejsce, gdzie można to zobaczyć na relatywnie dużą skalę, pojechałaby - tak jak ja - w tym celu do Cuxhaven.

Cuxhaven jest ze względów geograficznych awanportem Hamburga, bo tu uchodzi Łaba do Morza Północnego, dzieląc Wyspy Fryzyjskie na mniejsze archipelagi. Dla pasjonatów oglądania wielkich statków, w praktyce oznacza to, że wszystko co zmierza do tego jednego z największych miast Niemiec i portów w Europie, przepływa także przez Cuxhaven.

Nie to jest jednak główną atrakcją tego nadmorskiego kurortu - tę stanowią drogi wędrowne przez watty, czyli obszary cyklicznie zalewane przez płytkie morze. Cale niemieckie wybrzeże Morza Pólnocnego oraz fragment wybrzeża holenderskiego i duńskiego są objęte zespołem Parków Narodowych Morza Wattowego. Najczęściej obieranym celem wędrowców jest wyspa Neuwerk - oddalona od brzegu o 10 km enklawa stałego lądu, zamieszkana przez około 40 ludzi. Wytyczono na nią dwie drogi prowadzące z dwóch różnych miejsc w Cuxhaven, oznaczając je na pół metra wysokimi krzewami w regularnych odstępach. W porównaniu z najsłynniejszym chyba na świecie przykładem tego rodzaju wyspy - czyli Mont Saint Michel we Francji, Neuwerk położona jest znacznie dalej od brzegu - rozpoznać właściwie można tylko szary kontur latarni na horyzoncie.

Nie tylko na plaży, ale również w Internecie można znaleźć szczegółowe informacje na temat przypływu i odpływu. Wbrew temu co wyniosłem ze szkoły, nie jest to jednak równe 6 godzin, przez co nigdy nie jest to stała pora - co z resztą biorąc pod uwagę np. zmienną aktywność Księżyca mierzoną przyjętym przez ogół społeczeństwa kalendarzem nie jest to niczym dziwnym. Informacja ta jest dosyć istotna przy planowaniu wędrówki na ową wyspę - zakładając, że nikt nie chciałby raczej wędrować w porze przypływu, najlepiej wyruszyć niedługo po jego szczycie. Dobrze jest też mieć ze sobą kalosze - szczególnie w porze zimowej. Dla bardziej wygodnickich, w sezonie kursują bryczki między wyspą a plażą w Cuxhaven. Wyspa ma też stałe połączenie z morzem od strony północnej, co umożliwia rejsy statkiem.

Moja wyprawa miała miejsce w połowie listopada, więc nie planowałem kąpieli morskich. Próbowałem sobie jednak wyobrazić, jak to się jednak robi latem. Niby sprawa dość oczywista, jednakże należy sobie uzmysłowić, że po pierwsze, pół dnia nie ma w ogóle żadnej wody, a po drugie, jeśli nawet ona już jest, to jak daleko trzeba w stronę morza się udać, aby swobodnie zażyć kąpieli. Niestety nie przekonałem się tego na własnej skórze, ale przypuszczam, że stanowi to pewną niedogodność dla tutejszych wczasowiczów.

W drugiej części dnia, w miarę ze zbliżającym się punktem kumulacyjnym przypływu wypogadzało się. Po drugiej stronie ujścia Łaby ukazała się moim oczom ogromna farma elektrowni wiatrowych, którymi to zagospodarowano obszar płytkiego morza. I było to ostatni rzut oka na Morze Północne tej wyprawy. Z uwagi na godzinę odjazdu pociągu nie zdążyłem już porównać poziomu lustra wody na otwartym morzu między odpływem a przypływem, ale w drodze powrotnej na dworzec, przechodząc przez most zwodzony w kanale portowym, zobaczyłem wypełniony wodą jeden z portowych zaułków, w którym rano widziałem jeszcze tylko szlam.

Ciąg dalszy (Góry Harzu) nastąpi...


Tekst
Pwd. Marcin Grabowski
Ex-drużynowy 11 PDH
Obecnie czasowo stypendysta Uniwersytetu Technicznego w Brunszwiku

Fotografie
Petr Šimandl
(ex Junak)


-------------------------------------------------
Nr HR-a: 1/2010

Social Sharing: Facebook Google Tweet This

Brak komentarzy. Może czas dodać swój?
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.